Nadesłała: Roma z Warszawy
Dlaczego Izaaka ocaliłeś
a mojego syna nie?
Wciąż nie do końca
rozumiem te wydarzenia, ale z każdym dniem widzę wyraźniej, że Bóg w nich był.
Jestem pewna, że narodziny i śmierć naszego syna, były przymierzem Boga ze mną.
Przymierzem, które Bóg wciąż odnawia.
„A po tych wydarzeniach Bóg wystawił
Abrahama na próbę. Rzekł do niego: «Abrahamie!» A gdy on odpowiedział: «Oto
jestem» - powiedział: «Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź
do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę». A
gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz,
ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na
ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego
syna. Ale wtedy Anioł Pański zawołał na niego z nieba i rzekł:
«Abrahamie, Abrahamie!» A on rzekł: «Oto jestem». [Anioł]
powiedział mu: «Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz
poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna»
(Rdz 22, 1-2;9-12)”.
„Dlaczego
nie ocaliłeś?” – kolejna rocznica
Mija 5 lat, kiedy Bóg powołał do siebie naszego syna Franciszka. Początkowo,
gdy słyszałam czytanie o Izaaku i Abrahamie buntowałam się. Dlaczego Izaaka
ocaliłeś a mojego syna nie? Im więcej czasu upływa od tego zdarzenia dostaję na
nie więcej światła. Wciąż nie do końca je rozumiem, ale z każdym dniem widzę
wyraźniej, że Bóg w tym wszystkim był. Jestem pewna, że narodziny i śmierć
naszego syna, były przymierzem Boga ze mną. Przymierzem, które wciąż odnawia.
„To niesprawiedliwe” – o
modlitwach dzieci
Franek jest naszym czwartym dzieckiem. Kiedy urodziła się druga
dziewczynka – wówczas mieliśmy dwie córki i syna – dzieci uznały, że jest
niesprawiedliwie, nierówno, że powinien w domu być jeszcze jeden chłopiec.
Modliły się o brata. Ich prośby zostały wysłuchane. Po pół roku byłam w ciąży.
Dwie pierwsze ciąże były bardzo trudne. W każdej po kilka miesięcy musiałam
leżeć, dzieci rodziły się przedwcześnie. Trzecia ciąża była trochę łatwiejsza.
Jadzia jako jedyna urodziła się w terminie. Uwierzyłam, że zła passa minęła.
Nie miałam już takich lęków i obaw. Z takim nastawieniem łatwo było mi przyjąć
kolejne dziecko. Kochałam je od chwili poczęcia.
„4 dzieci do sedana?” – zaczynają
się schody
Informacja o ciąży mniej zachwyciła mojego męża. Był obrażony na
Pana Boga, że robi z niego kierowcę autobusu – czwórka dzieci do sedana się nie
zmieści. Kolejne 9 miesięcy bez pożycia małżeńskiego – bo w zagrożonej ciąży to
zabronione. Właśnie wzięliśmy kredyt na mieszkanie, które remontowaliśmy. Nie
radził sobie z tym wszystkim. Początkowo ciąża przebiegała wyjątkowo dobrze, co
utwierdzało mnie w przekonaniu, że co złe w tym temacie mamy już za sobą. Nie
oszczędzałam się wcale. Ani nie widziałam takiej potrzeby ani możliwości.
Pewnego wieczoru poczułam dobrze mi już znane objawy – ból w dole brzucha i
skurcze. Mąż nie przejął się tym specjalnie. Byłam sama ze swoim przerażeniem i
złymi przeczuciami. Pojawiło się plamienie. Następnego dnia wylądowałam w
szpitalu. Rokowania od początku były złe. Poinformowano mnie, że „będziemy
robili, co się da, ale szanse na utrzymanie tej ciąży są nikłe”. Położono mnie
nogami do góry.
„Sam z trójką dzieci” –
małżeński zwrot akcji
Był to pierwszy kubeł zimniej wody na głowę mojego męża. Już na Izbie
Przyjęć prosił mnie o wybaczenie za swoje zachowanie. Było mi szalenie przykro,
że zostawiam go samego z trójka dzieci, pracą i remontem mieszkania. Pragnęłam
przede wszystkim naszej jedności. Tygodnie spędzone w szpitalu były tym, co
umocniło nasze małżeństwo – mimo rozłąki, trudu, tęsknoty – a może właśnie
dzięki nim. Mogłam się wówczas przekonać o wielkiej miłości mojego męża do mnie
– miłości za darmo, bez żadnych zasług. Nie miałam mu wtedy do zaoferowania
nic. Wszystkie atrybuty, na których budowałam naszą relację, postawy,
zachowania, działania, którymi usiłowałam zapracować na ową miłość, zostały
unicestwione. Leżałam plackiem w łóżku i nic poza tym. Mąż podawał mi basen,
mył, przywoził jedzenie, gdy miałam zachciankę, parzył latte. Pracował,
zajmował się dziećmi, wykańczał mieszkanie. Miałam poczucie, że otrzymał
nadprzyrodzone siły, by temu wszystkiemu podołać.
„Bądź wola Twoja” – ostatnia
walka
Wydawało mi się wówczas, że sytuacja jest trudna lecz stabilna. Do
terminu porodu było jeszcze pięć miesięcy. Wyobrażałam sobie, że jakoś
przetrwamy. Wyzbyłam się pomysłów „co dalej”, a jeśli już cokolwiek sobie
wyobraziłam, wiązało się z ogromnym cierpieniem. Z czystym sercem mogłam jednak
mówić: „Bądź wola Twoja”. Po 4 tygodniach znowu zaczęłam plamić. Skurcze
nasiliły się. Dopóki pęcherz płodowy był cały, podawano mi środki rozkurczowe.
Cierpiałam potwornie. Kiedy schodziła kroplówka, trochę słabły, gdy się kończyła
– znowu się nasilały. Po 24 godzinach powstrzymywania porodu osiągnęłam stan, w
którym czułam, że więcej nie zniosę. Zbadano mnie. Pęcherz piknął. Nie było już
możliwości zatrzymania akcji. W szpitalu miałam wspaniałą opiekę. Doświadczyłam
wielkiej troski i wsparcia od personelu. Czułam, że zostało zrobione wszystko,
co po ludzku było możliwe. Kiedy zawiezione mnie na porodówkę, była tam ekipa,
z którą rok wcześniej rodziłam Jadzię. Czułam się bezpiecznie. Mąż był przy
mnie.
„Nie chcemy, żeby był
sam” – byliśmy zgodni
Ogromnym wsparciem okazała się położna. Czuwała nad wszystkim i co
najważniejsze, w chwili, gdy my byliśmy targani silnymi emocjami, ona była
rzeczowa i zatroszczyła się o rzeczy ważne. Rozmawiała z nami konkretnie: „Czy
chcecie ochrzcić dziecko?” Tak. „Czy jeżeli jego stan – co jest wielce
prawdopodobne – nie będzie rokował, że przeżyje, życzycie sobie reanimacji za
wszelką cenę, czy raczej chcecie otoczyć go ciepłem i bliskością, w czasie
który będzie wam dany?” Nie było czasu na przemyślenia i filozofie. Byliśmy
zgodni: chcemy z nim być, chcemy go przytulić, nie chcemy by umierał sam w
inkubatorze z milionem rur w sobie. Chcemy się nim nacieszyć, poznać,
zapamiętać…
„Czas jest krótki” – płakaliśmy
oboje
Skurcze nasilały się. Trochę popadłam w emigrację wewnętrzną,
umęczona całą dobą bólu. Męża poproszono o podpisanie dokumentu o treści: „Nie
wyrażam zgody na reanimację mojego dziecka”. Czuł, jakby podpisywał wyrok
śmierci. Szybko wrócił do mnie. Syn urodził się żywy, machał nóżkami. Był
maleńki. Mierzył dwadzieścia centymetrów i ważył pół kilo. Leżał na mym sercu.
Płakaliśmy oboje. Wiedzieliśmy, że czas jest krótki. Położna natychmiast
udzieliła mu chrztu z wody. A potem leżał na mnie, przytulony do mej piersi oddychał
jak rybka z otwartą buzią.
„To była mistyczna
godzina” – pożegnaliśmy go
W obliczu życia i śmierci zmienia się widzenie świata. Myśli się o
rzeczach ostatecznych. Mąż zobaczył swój grzech względem nas. Ponownie prosił o
wybaczenie, mówił o bezradności wobec swoich słabości. Moje serce przepełnione
było miłością i wobec takiej pokory, jaką wówczas okazał, zobaczyłam, że
miłosierdzie Boże nie zna granic. Nie miałam do niego żadnych pretensji. Ten
moment umocnił i zjednoczył nasze małżeństwo. Po mistycznej godzinie spędzonej
z naszym synem – poczułam, że nie rusza się. Robił się zimy. Oddałam go
położnej. Został zaniesiony do lodówki z napisem: PŁODY. Za dwa dni wypisano
mnie ze szpitala. Mąż załatwiał formalności pogrzebowe, a ja uczyłam się
chodzić po pięciu tygodniach nie ruszania się. Pożegnaliśmy go Eucharystią
Dziękczynną.
„Jestem wdzięczna” –
część mnie ogląda już Boga
I choć może się to wszystko wydawać komuś niezwykle trudne, jestem
wdzięczna Bogu za całe to wydarzenie. Zmieniło ono moje życie: duchowe i rodzinne.
Wiem, że dzieci nie są moją własnością, ale darem od Boga danym mi w depozyt. Wiem,
że mój mąż mnie bardzo kocha, wiem, że ja go kocham. Wiem, że możliwe jest
przebaczenie i darmowa miłość. Wiem, że jest Bóg i że część mnie – ciało z mego
ciała i krew z mojej krwi – ogląda Go już twarzą w twarz. On wiedział, że
kocham moje dzieci bardziej niż Jego, bardziej niż męża. Powołując do Siebie
mego syna, sprawił, że tęskniąc za swoim dzieckiem, myślę o spotkaniu z Nim,
jak również otworzył mi oczy na tego, z którym mam stanowić jedno tu na ziemi.
Jestem pełna podziwu dla Twojej wiary i braku żalu Romo. Jednego jestem pewna, że ja nie dałabym sobie rady tak jak Ty, stąd podziw. Ucz inne kobiety jak mają nabierać sił, gdy doświadczą takiej tragedii. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam to świadectwo ze wzruszeniem. Wróciły moje wspomnienia z ciąży. Miałam zagrożoną od początku, skurcze, patologia ciązy, leżenie. Modlitwy, czekanie i odliczanie każdego tygodnia. Nie dałabym rady sama mąż był przy mnie cały czas, wszyscy bliscy byli z nami. Wiele dobrego się wydarzyło w naszym małżeństwie. Urodziłam o czasie ale byłam blisko przedwczesnego porodu kilka razy. Nie potrafię sobie wyobrazić jak wielkie cierpienie przeszła autorka tego świadectwa. Światłem w tym jest jej bezgraniczna ufność w Boga i wiara. Podziwiam. Niech Pan błogosławi.
OdpowiedzUsuńRomka, dobrze, że o tym piszesz, bez ckliwości, konkretnie, o tym, co najważniejsze...Dobrej nocy, niech wam Pan Bóg błogosławi .
OdpowiedzUsuńRomo wielki szacunek dla Ciebie. Niech Pan Bóg czuwa nad wami :)
OdpowiedzUsuń