wtorek, 23 października 2018

Rocznicowe przygody w Neapolu i okolicach

Pamiętacie jak w którymś z postów dawno, dawno temu pisałam o naszej pierwszej rocznicy ślubu? Jak trudne dla mnie było przyjęcie "niespodzianki" od mojego męża w postaci wyjazdu do Berlińskiego Zoo i Muzeum Techniki w Berlinie? I czy pamiętacie, jak w ostateczności wyprawa ta okazała się wspaniałą przygodą?! A wszystko dzięki trzem kluczom, których nauczyłam się (wtedy jako młoda mężatka) od starszych i doświadczonych żon, które żyją Bogiem i Ewangelią, a nie czubkiem własnego nosa. Te klucze to: szacunek, zakładanie dobrych intencji męża, łagodność, opanowanie. Oczywiście ostatecznie powiedziałam Kubie, że tak naprawdę chciałam pojechać w jakieś romantyczne morze (plaża? góry? jezioro?), ale nie miało to już wtedy większego znaczenia, bo czas jaki spędziliśmy w Berlinie był szalony, wspaniały i aż łezka się kręci w oku na wspomnienie tych beztroskich, spontanicznych chwil.


I oto 12 lipca 2018 roku nadeszła 10 rocznica ślubu, która przypadła akurat na sam środek 10-dniowych rekolekcji formacyjnych naszej wspólnoty. Akurat tego dnia mieliśmy... dyżur kuchenny, czyli zmywanie naczyń! Jeszcze kiedyś byłabym może rozżalona, rozgoryczona, ale ponieważ uczę się panować nad moimi humorami (raz wychodzi mi to lepiej, raz gorzej - jeśli dojdziecie do końca wpisu, same zobaczycie!), to sprzeciwiłam się temu przebrzydłemu duchowi buntu, który ciągle namawia do nieposłuszeństwa wydarzeniom dnia codziennego i przeżyliśmy ten dzień w przeobfitych łaskach, które mogą być tylko owocem zaufania Jezusowi. Na koniec dnia mieliśmy nawet małą niespodziankę w postaci nieoczekiwanej modlitwy wstawienniczej kapłana nad nami z odnowieniem przysięgi małżeńskiej. Po prostu rewelacja!

14 października natomiast nadszedł długo wyczekiwany moment 5-dniowej niespodzianki z okazji 10 rocznicy ślubu. Chyba się trochę starzeję, bo nie wytrzymałam napięcia i wymogłam na Kubie dzień przed wylotem, by jednak zdradził mi, gdzie mnie zabiera. Wyobraźnia podpowiadała mi bowiem same szalone rzeczy, na które wolałam być psychicznie przygotowana, typu: wędrówka po górach i noclegi pod namiotem, wyprawa kajakiem gdzieś w nieznane, zwiedzanie kolejnego zoo gdzieś w Europie, lot balonem, a może jakiś mały hostelik gdzieś na peryferiach świata, a ja bym nastawiała się na Majorkę, kto wie? Wolałam wiedzieć! I okazało się, że mój kochany mąż zabrał mnie do Włoch wiedząc jak bardzo kocham święte miejsca, świętych ludzi i święty czas. 

Pierwszego dnia poszliśmy odwiedzić o. Dolindo, a dokładniej jego grób, przy którym akurat
spotkaliśmy krewną tego pokornego, świętego kapłana. Wypłakałam się u jego grobu za wszystkie czasy, wspominając jego cierpienie, które ofiarował za grzeszników, takich jak ja czy ty. To cudowne uczucie być kochaną, mieć mnóstwo świętych w Niebie, o których wiesz, że całe swoje życie ofiarowali, abyśmy my, jako kolejne pokolenia, mogli poznać i doświadczyć obecności Boga. W takich momentach mglistego zrozumienia tajemnicy cierpienia w sercu pojawia się święty dylemat: co lepsze - radość czy cierpienie, które przeradza się w radość, gdy patrzymy na Krzyż Jezusa i żyjemy pełni mocy zmartwychwstałego Pana? 

Nocleg mieliśmy u trzech wspaniałych sióstr zakonnych, które nie mówiły po angielsku, ale świetnie im szło mówienie do nas po włosku, na co my odpowiadaliśmy uśmiechem próbując wyłapać jakieś chociaż trochę znajome nam słowa. Jak się domyślacie w klasztorze była kaplica, więc radość była wielka: móc spać pod jednym dachem z Panem Jezusem ukrytym w Najświętszym Sakramencie! Masz taką wiarę? To świetnie! A wiesz, że Pan poprzez sakrament małżeństwa jest również ukryty w twoim mężu? Mam nadzieję, że otrzymasz ten dar patrzenia na swojego męża oczami wiary a nie tylko oczami ciała! Ja wciąż o ten dar proszę i wierzę, że zostanę wysłuchana!

Drugiego dnia odwiedziliśmy Matkę Bożą Pompejańską. Gdy tylko wyszliśmy z pociągu
obległy nas tłumy zachęcające do zwiedzania ruin w Pompejach. Z książeczek, które czytaliśmy dzieciom, całkiem sporo wiedzieliśmy o wybuchu Wezuwiusza i o tym zasypanym miasteczku i chętnie byśmy zwiedzili to miejsce, jednak nasz wyjazd był wybitnie niskobudżetowy, co ułatwiało nam dokonywanie wyborów, co zwiedzać a co nie! Nikt nie chciał nam wierzyć, że my naprawdę przyjechaliśmy "tylko" do Matki Bożej i że naprawdę nie chcemy nic innego zwiedzać. A na tym etapie życia, na którym jesteśmy, Matka Boża jest tym "aż", które chcemy poznać i tą wystarczającą "atrakcją", którą będziemy się cieszyć przez całą wieczność. Nadmienię tylko, że przeogromny kościół o godz. 11:00 wypełniony był po brzegi wiernymi, głównie z Włoch, jak więc same widzicie, nie tylko w Polsce ludzie się modlą i chodzą do kościoła. Kościół jest powszechny i to w Nim kocham! Także kapłani odprawiający Eucharystię czynili to z wielkim szacunkiem, ogromną czułością i zaangażowaniem, co bardzo mnie poruszyło. Cały dzień upłynął nam na modlitwie, spacerze, czytaniu o bł. Bartłomieju Longo, który ten kościół wybudował i o różańcu, który jest potężnym egzorcyzmem i pewną drogą do ukochania Boga i ludzi.

Trzeciego dnia spacerowaliśmy po Neapolu. Hmm.. w tym miejscu nadmienię, że warto przeczytać książkę Joanny Bątkiewicz-Brożek o o. Dolindo. To ona przygotowała mnie trochę na specyficzny klimat tego miasta, dzięki czemu nie byłam różnymi rzeczami zaskoczona. Jeszcze raz odwiedziliśmy o. Dolindo, trochę się pogubiliśmy, bo wsiedliśmy do złego metra, do tego ja zgubiłam mój ukochany różaniec, ale ostatecznie bezpiecznie wróciliśmy na nocleg, by chociaż trochę się wyspać, bo następnego dnia pobudka była o 4 rano...

Tak! O 4::0 rano wyruszyliśmy do San Giovanni Rotondo, do św. o. Pio! Przygód było co nie miara: autobus poranny nie przyjechał, ledwo zdążyliśmy na autobus rejsowy do miasta, w którym mieliśmy wypożyczyć auto, następnie przez kilka godzin nie chciano nam wypożyczyć auta, za które już zapłaciliśmy, gdy w końcu wszystko się udało i wypożyczyliśmy o wiele droższe auto na bardzo niekorzystnych dla nas warunkach, dojechaliśmy do San Giovanni Rotondo i  tam... w zamku do drzwi hotelowych złamał nam się klucz.

Na szczęście zdążyliśmy na Eucharystię, która sprawowana była przy ciele św. o. Pio. Tego
wielkiego świętego poznałam w wieku 15 lat i miał on - nie ukrywam - przeogromny wpływ na moją wiarę i postrzeganie Jezusa. Zwłaszcza wzruszyłam się widząc tłum kapłanów całujących przed Mszą ołtarz, na którym miała być sprawowana Eucharystia: kapłan za kapłanem, kapłan za kapłanem, kapłan za kapłanem i tak podchodzili dwójkami całując ołtarz i to trwało, trwało i trwało... My także jako małżonkowie możemy dwójkami podchodzić duchowo do ołtarza i go całować, ponieważ przez dłonie kapłana rodzi się Chrystus, a przez nasz sakrament małżeństwa rodzą się nowe dzieci dla Bożego Królestwa.

Następnego dnia wstaliśmy skoro świt i po krótkim pożegnaniu z o. Pio wyruszyliśmy do Monte Sant'Angelo, gdzie wiele wieków temu były objawienia św. Michała Archanioła, w miejscu których powstał wykuty w skale kościół. Marzyłam o tym dniu przez cały nasz pobyt we Włoszech i oto już, już, już za chwilę miało się spełnić moje marzenie, jaka radość, jakie szczęście!... lecz... nagle - w samochodzie, w drodze do kościoła od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać z Kubą o prezentach dla dzieci (czy wy też najczęściej kłócicie się o mało znaczące kwestie???) i - z na pozór niewinnej rozmowy - wywiązała się bardzo nieprzyjemna wymiana zdań.

Pokłóceni weszliśmy do groty... przede mną Archanioł Michał... mój ukochany, mój wspaniały, mój wytęskniony... A ja uwięziona w klatce swojego żalu, gniewu i urażonej dumy. 

Niestety po Mszy Świętej zbliżała się godzina odlotu naszego samolotu i chcąc nie chcąc
musieliśmy wejść do auta i w milczeniu przejechaliśmy 1,5 godziny na parking pod lotniskiem. W głowie mogłam modlić się tylko następująco: "Boże, bądź uwielbiony w Archaniele Michale i w Aniołach Stróżach wszystkich ludzi świata". Modliłam się tak w kółko: o zgodę, o pojednanie, o dar ciepłego słowa do Kuby, lecz nadaremno... dalej nie byłam w stanie wypowiedzieć ani jednego pojednawczego słowa, modliłam się tak intensywnie, że aż... zasnęłam.

Gdy się obudziłam byliśmy już na parkingu, aby oddać auto. Na miejscu zastaliśmy jakąś straszną awanturę: turyści krzyczeli na parkingowych, potem ukradli im klucz do busa, który miał nas wszystkich zawieźć na lotnisko, ktoś zaczął wzywać policję, ktoś inny lamentował, że przez tych awanturników spóźni się na samolot itd.itd. W tym momencie jakbym doznała olśnienia! Spojrzałam na Kubę, on na mnie i uśmiechnęliśmy się do siebie. "Czy...w kontekście tej awantury.... jest sens... abyśmy my również.... tak się zachowywali...?"- wystękałam. Kuba pokręcił głową, że rzeczywiście nie ma sensu, po czym wypowiedział te cudowne słowa, na które tak bardzo czekałam: "Przepraszam za wszystko, jeśli czymkolwiek cię uraziłem tam w drodze do św. Michała...". Już nie pamiętam, czy też go przeprosiłam czy po prostu wtuliłam się w niego, jedno jest pewne: moje serce zalał pokój, szczęście i ogromna pewność, że póki mamy zdolność przebaczenia i umiemy przyjąć nawzajem gesty dążące do zgody, póty możemy mieć nadzieję, że mimo naszych słabości, ułomności, niełatwych charakterów Pan Jezus sobie z nami poradzi.

W samolocie spaliśmy błogim snem i obudziliśmy się już w Polsce. Zdaliśmy sobie sprawę, że ciągle toczy się walka, jaką toczą przeciw nam demony, które nieustannie chcą wykorzystać nasze zranienia, słabości naszej ludzkiej natury, by odwieść nas od pięknych pragnień i dobrych postanowień. O własnych siłach nie mamy szans, by je pokonać, ale Krew Jezusa i pomoc naszych ukochanych aniołów i świętych jest wystarczającą tarczą. Czy zechcemy z niej skorzystać? To tylko od nas zależy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz